Dariusz Fornalak: „Piłka to nie tylko wzloty. Dużo więcej jest upadków”

Mistrz Polski, zdobywca Pucharu Polski, Mistrz Polski juniorów, dwukrotny reprezentant „Biało-Czerwonych”. Na najwyższym szczeblu ligowym w kraju rozegrał 316 spotkań, jako obrońca zdobywając przy tym 15 goli. Po zakończeniu piłkarskiej kariery był trenerem m.in. Ruchu Chorzów, Polonii Bytom, GKS-u Katowice i Zagłębia Lubin. – Jako młodzież graliśmy wszędzie. Na żwirze, na piachu, na asfalcie. Wszędzie, gdzie dało się kopać piłkę, tam ją kopaliśmy. Kiedy była zima, wylewaliśmy wodę i graliśmy w hokeja. Nie wyobrażam sobie nawet, że coś mogłoby nam w tym przeszkadzać – wspomina Dariusz Fornalak, który gry w piłkę uczył się w Stadionie Śląskim Chorzów.

Jak trafił pan do Stadionu Śląskiego?
Mój ojciec znał trenera Pawła Krężela. Dzięki temu w wieku 10 lat trafiłem na pierwszy trening, to był chyba 1975 rok.

To nie był późny wiek do rozpoczynania piłkarskich treningów?
Zaczynałem wcześniej, na podwórku. To przecież były tak naprawdę codzienne treningi. Takie podwórkowe boiska dobrze nas wychowywały. Stadion Śląski był pierwszym krokiem w kierunku tego, by to granie uporządkować.

Do drużyny trzeba się dostać, czy wystarczyło się zapisać?
Bez weryfikacji nie było szans. Mieszkałem w Katowicach, w dzielnicy Załęże. Logistycznie najbliżej było mi do GKS-u Katowice. Pierwsze kroki skierowałem więc na Bukową, ale tam po dosłownie 15-minutowej rozmowie powiedziano mi, że jestem zbyt młody. Ojciec zaprowadził mnie wtedy do Stadionu Śląskiego, gdzie po pierwszych treningach pozwolono mi zostać. Zostałem na 8 lat.

Tata musiał pana namawiać do rozpoczęcia treningów w klubie, czy to był pana pomysł?
Moja rodzina zawsze była związana ze sportem. Ojciec był tenisistą stołowym. Później z sukcesami był trenerem tej dyscypliny, zdobywał tytuły mistrza Polski. Wszystko mogło więc wskazywać na to, że też obiorę ten kierunek. Grałem zresztą w tenisa stołowego, na różnych wyjazdach wczasowych w deblu byliśmy nie do pokonania. Ale dla mnie piłka zawsze była ważniejsza. Zanim trafiłem do Stadionu każdy mój dzień był podobny. Szkoła, zrzucenie tornistra w domu i biegiem na boisko. Chciałem trenować w klubie, a ojciec po prostu mi w tym pomógł i skierował w miejsce, w którym nie powiedziano mi „nie”.

Jakie ma pan pierwsze wspomnienia ze Stadionu?
Trudno mi sobie przypomnieć jak reagowałem na pierwsze treningi, ale do dziś pamiętam pierwszy zagraniczny wyjazd, a ten miał miejsce dość szybko. Stadion Śląski współpracował wówczas z czechosłowackim klubem Vagonka Studenka. Graliśmy tam turniej, który zapadł mi w pamięci. To były zawody międzynarodowe, a my wygraliśmy je w cuglach. Dały mi impuls do tego, by jeszcze mocniej się przyłożyć. Pokazały, że Stadion nie tylko da mi grać w piłkę, ale jeszcze pozwoli zobaczyć trochę świata. Na te wyjazdy do Czechosłowacji to się zresztą później wyczekiwało, bo tam można było zdobyć zdecydowanie lepsze buty do grania w piłkę niż u nas. Sam początek treningów w klubie kojarzy mi się ze żwirowym boiskiem, na miejscu którego dziś jest obiekt ze sztuczną trawą. Boiska trawiastego, które dziś jest obok, nie było nawet w planach. Żeby grać na trawie trenowaliśmy w ośrodku harcerskim, nieopodal Stadionu. Choć „trawa” to też w tym przypadku dużo powiedziane. Szału nie było, ale było zielono, były bramki, coś tam trenowaliśmy. Woleliśmy to, niż żwir, bo na tym żwirze – zwłaszcza latem – był trochę „hardcore”. Bieganie po tym betonie wymagało samozaparcia. Największym przeżyciem była oczywiście możliwość wejścia na płytę Stadionu Śląskiego.

Często się taka pojawiała?
Czasami się zdarzało. Utkwił mi zwłaszcza mecz Polska – Holandia w 1979 roku, podczas którego podawałem piłki. Wcale nie było proste dostać taką możliwość! Z całej szkółki tylko określona liczba chłopców mogła w tym uczestniczyć. Nie wiem na jakiej zasadzie odbywało się losowanie tych szczęśliwców. Długo trzymałem nawet autografy z tego meczu. To była Holandia z największymi gwiazdami światowej piłki. Neeskens, Rensenbrink, Stevens. I my z taką reprezentacją wygrywaliśmy! To były wspaniałe przeżycia. Ten stadion miał klimat, który przyciągał, a ja uważałem że to miejsce, w którym mogę spełnić swoje marzenia. Do tego trafiłem tu na wspaniałych ludzi.

Mowa o trenerach?
Pierwszym trenerem był wspomniany przeze mnie Paweł Krężel. Dzięki niemu znalazłem się w Stadionie. Człowiekiem, który mnie ukształtował był z kolei Zbigniew Szaleniec. Prowadził mnie praktycznie przez cały okres mojej gry w Stadionie. To był trener, a przy tym wychowawca. Człowiek, któremu zawdzięczam fakt, że grałem później w piłkę. Dziś jest burmistrzem Czeladzi, wcześniej był senatorem RP. Kiedy ja trafiłem pod jego skrzydła był tak naprawdę młodym chłopakiem. Wtedy bardzo ważna była dyscyplina. Nie chcę opowiadać banałów, mówić rzeczy w stylu: „za moich czasów to się grało, nie to co teraz”. Ale wówczas bardzo mocny akcent kładło się na ogólny rozwój młodego człowieka. Umiejętności piłkarskie były najważniejsze, ale kształtowano w nas również charakter, punktualność, dyscyplinę i wiele aspektów, które później przydają się w życiu. Trener Szaleniec bardzo pomógł mi również w łączeniu treningów z nauką. A miałem trudne momenty, w których ważyły się moje losy: w tą, albo w tamtą. Trener zawsze stawiał mnie do pionu i do dziś dziękuję mu za to, że tak było.

To nie był czas, w którym szkoła współpracowała z klubem, a zawodników woziło się z klasy na trening?
No gdzie!? Mieszkałem w Katowicach, chodziłem do technikum elektronicznego w Dąbrówce Małej. Z domu jechałem tam dwoma autobusami, albo tramwajem i dwoma autobusami. Ze szkoły trzeba było się dostać na Stadion, a to znowu autobus i przesiadka w tramwaj. Wysiadałem na przystanku obok parku. Zimą treningi odbywały się na salce gimnastycznej wewnątrz budynku Stadionu, nad kawiarnią. Wieczorem wracałem przez park i osiedle Tysiąclecia do domu, nie było sensu jechać autobusami, bo w linii prostej nie było przecież daleko. Dzień wyglądał więc tak, że wcześnie rano wychodziłem do szkoły, a w domu byłem dopiero późnym wieczorem. Nikt nikogo nie dowoził.

Łatwo było zapracować na usunięcie z drużyny?
Jeśli ktoś pokpił sprawę, odpuszczał treningi, to nie było zmiłuj. Trzeba chcieć, tak było, jest i będzie. Jeśli ktoś chce, to czasem można mu wybaczyć jedno, czy drugie potknięcie. Ale jeśli komuś się ewidentnie nie chce… W moim przypadku pojawiały się chwile zawahania, bo nie było mi łatwo godzić szkoły z trenowaniem. Ale rozmowy i pomoc w postaci ułożenia godzin treningowych sprawiły, że wszystko poszło w dobrą stronę.

Był pan „poukładanym” podopiecznym dla trenera, czy zdarzało się czasem „przegiąć” i pokazać rogi?
Trudno mi dziś powiedzieć. Na pewno bezkompromisowy byłem na boisku. Oj, nie byłem przyjemny

.

Pomagały w tym warunki fizyczne?
Nie, ja nigdy nie miałem warunków fizycznych rzucających na kolana. Ale wiedziałem czego chcę, byłem w czasie gry bardzo zdecydowany. Zawsze krótko, zwięźle i na temat. Dobrze, że gdy grałem w piłkę nie było jeszcze tylu kamer telewizyjnych, zbliżeń i pokazywania tego wszystkiego od kulis. Wykorzystywaliśmy to dla dobra zespołu.

Zawsze był pan obrońcą?
W Stadionie Śląskim byłem „playmakerem”, czyli klasycznym, środkowym pomocnikiem. Nawet w juniorach Ruchu Chorzów grałem na tej pozycji. Dopiero później trener Władysław Żmuda przekwalifikował mnie na bocznego obrońcę. Dziś młody chłopak potrafi dyskutować ze szkoleniowcem, mówić: „ja nie jestem pomocnik, ja jestem od strzelania”. Wtedy sprawa była prosta: grasz tam, gdzie ustawia cię trener, a jak się nie podoba to na twoje miejsce jest dwudziestu chętnych.

Nie tak dawno juniorzy młodsi Stadionu wybrali się na obóz na Cypr. Podejrzewam, że o takim wypadzie kiedyś mogliście tylko pomarzyć?
Obóz? Za jedną z bramek boiska trawiastego, które jest na Stadionie do dziś, był mur. Obok był komisariat milicji. Wchodziło się schodami do góry i tam było pole namiotowe. Dało się na nie dostać również od strony korony stadionu. No i tam trampkarze Stadionu Śląskiego mieli obóz. Nie jakiś dochodzeniowy! Mieszkało się pod namiotami, mieliśmy normalne treningi.

Stadion Śląski Chorzów był klubem, który w układzie sił piłki młodzieżowej na Śląsku liczył się w grze o czołowe lokaty?
Na pewno były w szkółce takie drużyny. Przykładem był mój rocznik 1965. Mam przed sobą wywiad z 1982 roku. Trener Szaleniec wymienia w nim poszczególne zespoły Stadionu. Przytoczę w całości:

Młodzież, której liczba waha się w granicach 150-160 chłopaków, podzielona jest na 8 grup według kategorii wiekowych. Najstarsza trenera I klasy Pawła Krężela plasuje się w czołówce Ligi Juniorów A. Zespół B magistra Ksawerego Bibrzyckiego, trenera II klasy, jak na razie wlecze się w ogonie tabeli. W Lidze Juniorów C jesteśmy w pierwszej trójce. Zdecydowanie przewodzimy stawce w grupie I Trampkarzy (rocznik 1965 – drużyna D. Fornalaka, przyp. Red.). Te dwie ostatnie drużyny, to moje poletko. Zespół trampkarzy – rocznik 1966 – też ma pierwsze miejsce. 13-latkowie Jerzego Kuczery oscylują w środkowych rejonach tabeli”.

Pan ze Stadionu trafił do chorzowskiego Ruchu. Dlaczego akurat tam?
Przychodzi w końcu moment, w którym trzeba decydować o tym co dalej. Wielu moich kolegów miało mniej szczęścia i z piłką skończyli. Nie ma reguły. Z jednej strony jeśli ktoś trenuje w szkółce klubu, który ma drużynę ligową, teoretycznie może łatwiej wspinać się po kolejnych szczeblach i wpaść w oko trenerowi prowadzącemu seniorów. Z drugiej strony grając w szkółce bez powiązań z zawodowym klubem dostaje się możliwość większego wyboru. U mnie wszystko nastąpiło naturalnie. Trener Jan Rudnow był koordynatorem w Stadionie. Kiedy wracał do „Niebieskich” złożył mi propozycję nie do odrzucenia. Wiedziałem, że za pół roku moja przygoda w Stadionie i tak dobiegłaby końca, więc trzeba było podjąć decyzję, a drugiej oferty mogło nie być. Miałem szczęście, że z dobrego zespołu trafiłem do jeszcze lepszego. Budowanego od kilku lat, złożonego z zawodników którzy chodzili do jednej, szkolnej klasy. Nie było łatwo, ale się obroniłem.

Miał pan poczucie, że umiejętności wystarczają do rywalizacji o miejsce we wspomnianej grupie?
Na początku były obawy, bo trafiałem w nowe środowisko. Wydawało mi się, że to hermetyczna grupa. W Ruchu w ponad 90 procentach drużyna składała się z zawodników z jednej szkoły, czyli przebywających z sobą niemal cały czas. W środek wchodził chłopak, który musiał się obronić. Obroniłem się. Tak to w piłce jest. Jeśli ktoś przychodzi z zewnątrz, ale ma coś do zaoferowania, zostaje zaakceptowany. Kiedy okazuje się, że jednak nie może pomóc… jest gorzej. Widocznie uznano, że ja mogę pomóc w tym, do czego później dążyliśmy wspólnie. A chcieliśmy być najlepsi w Polsce.

Kilka ostatnich miesięcy w kategorii juniora spuentował pan tytułem Mistrza Polski. To ogromny sukces.
Trafiłem do „Niebieskich” po zakończeniu pierwszej rundy sezonu 1983/84. Żeby zdobyć Mistrzostwo Polski, „trochę” trzeba było się jeszcze napracować. Najpierw wygrać swoją ligę, później wygrać z mistrzem drugiej – Polonią Bytom. Następnie graliśmy ćwierćfinały, półfinały i w końcu finał. Z mistrzowskiej drużyny do pierwszego zespołu ekstraklasowego Ruchu trafiło nas trzech. Najwcześniej, jeszcze za kadencji trenera Oresta Lenczyka, debiutował w nim Grzegorz Kornas. Później dołączyłem do niego z Grzegorzem Wagnerem. Z mojego rocznika był jeszcze Mirek Jaworski, który mógł z nami występować w drużynie juniorów, ale był już wówczas członkiem dorosłego zespołu. Pamiętam, że trener Karcz zastanawiał się wówczas, czy sięgać po wsparcie „ligowca” w ścisłych finałach. Zapadła decyzja, ze i bez tego damy sobie radę.

W dorosłej karierze sięgał pan po tytuł Mistrza Polski, zdobywał Puchar Polski, zagrał przeszło 300 spotkań na najwyższym szczeblu rozgrywek. Jest coś, co ewidentnie wypracował pan, albo nauczył się w Stadionie Śląskim, a co później pomagało na boisku?
Pewnie wszystko, co później charakteryzowało mnie jako dorosłego zawodnika wyniosłem z lat spędzonych w Stadionie. Tam kształtował się mój charakter. Boiskowa bezkompromisowość, dążenie do celu, nie załamywanie się po niepowodzeniach. Być może te momenty zawahania, o których wspomniałem wcześniej, jakie następowały w wieku kilkunastu lat i sposoby rozwiązywania tych problemów w oparciu o pomoc szkoleniowca pozwalały sobie radzić w dorosłości. Bo piłka to nie tylko wzloty, dużo więcej jest upadków.

Z perspektywy czasu zamieniłby się pan na coś z dzisiejszą młodzieżą?
Te mecze, które rozegrałem w ówczesnej I lidze, chętnie rozegrałbym w dzisiejszych czasach. Z różnych względów (śmiech). Nie da się jednak tego odnieść jeden do jednego. Jako młodzież graliśmy wszędzie. Na żwirze, na piachu, na asfalcie. Wszędzie, gdzie dało się kopać piłkę, tam ją kopaliśmy. Kiedy była zima, wylewaliśmy wodę i graliśmy w hokeja. Nie wyobrażam sobie nawet, że coś mogłoby nam w tym przeszkadzać. Dostosowywaliśmy się do terenu, na którym graliśmy. A i później, gdy wydawało się, że jestem na tym najwyższym poziomie – bo przecież w Ekstraklasie – co robiliśmy w przeddzień pierwszego wiosennego meczu? Braliśmy łopaty i odśnieżaliśmy sobie boisko. Zdarzało nam się niejeden raz.

Już jako trener też z sukcesami pracował pan na najwyższych szczeblach, wprowadzając w tajniki dorosłej piłki młodych ligowców. Co ceni sobie pan w nich najbardziej?
U młodych ludzi cenię sobie głównie charakter. Chodzi o zasadę: jak coś robię, to robię to na sto procent i nie szukam sobie tanich usprawiedliwień. Jeśli ktoś podjął decyzję, że chce grać w piłkę, musi robić wszystko, by w tą piłkę grać. Nie można zważać na to, czy pada deszcz, czy sypie śnieg, czy z kimś się w tym czasie umówiłem. Czasem na tym przegrywałem, ale w takich sytuacjach zawsze byłem i jestem „zero-jedynkowy”.

Rozmawiał: Łukasz Michalski

Zdjęcia pochodzą z archiwum prywatnego D. Fornalaka