Piotr Ćwielong: „Trafiłem tu na dobrych ludzi. Nie wypadało stwarzać problemów”

– Musisz wiedzieć czego chcesz i dawać z siebie sto procent, by to osiągnąć. Możesz oszukać wszystkich wkoło, ale siebie nie oszukasz – mówi Piotr Ćwielong. Mistrz Polski z Wisłą Kraków i Śląskiem Wrocław, były zawodnik niemieckiego VfL Bochum, przez lata kluczowy piłkarz chorzowskiego Ruchu opowiada o tym, jak zanim zrobił karierę w dorosłym futbolu, przez lata trenował w barwach Stadionu Śląskiego.

Przygotowując się do tej rozmowy niemal od każdego słyszałem, że od pierwszego treningu w Stadionie Śląskim widać było, że masz duży talent.
Trafiłem do Stadionu przez kumpla, z którym chodziłem do klasy. Pojechaliśmy do klubu – on rocznik 1985, ja 1986 – i od razu trafiliśmy na sparing z rocznikiem 1984. Trenerem był Andrzej Wolak. Zapytał na jakiej gram pozycji, powiedziałem bez zastanowienia, że w ataku. Byłem najmniejszy w drużynie. Wszedłem w drugiej połowie, strzeliłem bramkę i trochę „kręciłem” starszymi rywalami. Zostałem, szybko zacząłem grać ze starszymi o rok lub dwa rocznikami.

Ile miałeś lat, kiedy pierwszy raz pojawiłeś się na treningu?
Pierwszą kartę zawodnika mam z roku 1993. Wychodzi na to, że siedem. Byłem już chyba w 2 klasie podstawówki.

Chyba byłeś odważnym 7-latkiem, jeśli na pierwszy trening przyjechałeś bez opiekuna?
Ani moja mama, ani ojczym nigdy nie byli na żadnym treningu. Może dlatego zostałem piłkarzem, że nie mieli wielkiego wpływu na to, co robiłem po lekcjach? Mam wrażenie, że teraz rodzice mocniej koncentrują się na sportowej przyszłości swoich dzieci, niż same dzieci. Wywierają presję, oczekują, że ich pociechy zostaną wielkimi piłkarzami. My na początku nie mieliśmy takiego ciśnienia, wcale nie myśleliśmy w taki sposób.

Po prostu lubiliście grać?
Prawdę mówiąc, większość umiejętności nabyłem na podwórku. Do Stadionu przyszedłem, bo chciałem po prostu grać w prawdziwych meczach. Uczyłem się od starszych kolegów z boiska szkolnego, zawsze rywalizowałem z większymi zawodnikami. To naprawdę sporo znaczyło. Z reguły nie grałem z rówieśnikami, boiska były zajęte przez starszych, ale ci zawsze dla mnie robili wyjątek i brali mnie do składu, bo wiedzieli, że coś potrafię.

Słyszałem, że dość szybko chciałeś zrezygnować z gry w piłkę, ale zmieniłeś decyzję po przypadkowym spotkaniu z trenerem Andrzejem Nieściorem?
To nie było tak, że chciałem zrezygnować z gry w piłkę, ale przestałem chodzić na zajęcia w Stadionie. Do dziś pamiętam trenera Nieściora, miał wtedy na sobie taką niebieską kurtkę. Zaczepił mnie w tramwaju z pytaniem, dlaczego przestałem pojawiać się na treningach. Namawiał mnie do powrotu. To były moje początki, podchodziłem do tego na luzie. Przestało mi się podobać w Stadionie, to zacząłem chodzić na treningi w Gońcu Górnośląskim, trafiłem też do Konstalu Chorzów. I tak sobie grałem, gdzie chciałem. Oczywiście na „lewych kartach”, czyli pod czyimś nazwiskiem. Jak już miałem te 10 lat, to sędziowie mnie rozpoznawali, więc ten proceder został ukrócony (śmiech).


Swoją drogą tramwaj był wtedy moim głównym środkiem transportu na Stadon. Przeważnie jeździliśmy na treningi tramwajem numer „11”. Startowaliśmy z przystanku przy ulicy 3 maja, wcześniej wsiadali koledzy z Chropaczowa i Pnioków. Czuliśmy się bezpieczniej i raźniej, bo przeież zwłaszcza zimą zajęcia kończyły się, gdy było już ciemno.

Jako chorzowianin z dużym talentem nie próbowałeś swoich sił w Ruchu?
Zawsze była taka możliwość. Regularnie grałem w zawodach szkolnych. W Chorzowie jako szkoła „38” byliśmy najlepsi, zawsze w finale trafialiśmy na Ruch. Trener Damian Łukasik zawsze namawiał: „Pepe, musisz do nas przejść, budujemy bardzo mocny zespół”. I faktycznie, w późniejszym czasie ściągnęli do siebie Tomka Foszmańczyka, Rafała Wawrzyńczoka, Ariela Lindnera – sami reprezentanci polskiej młodzieżówki. Ja byłem regularnie namawiany, ale jakoś nigdy nie miałem ochoty na zmiany. Słyszałem też, że miałbym szansę na grę w reprezentacji Śląska, bo ze Stadionu nigdy do niej nie trafiłem. Tyle, że jako dzieciak w ogóle nie miałem na to „ciśnienia”.

Podobno nie miałeś miejsca w reprezentacji Śląska ze względu na warunki fizyczne?
Tak, trener uważał że jestem za mały. Raz ściągnął na konsultację 24 zawodników, w tym mnie. Podzielił nas na dwie drużyny. Zagraliśmy między sobą, wygraliśmy 3:1, a ja strzeliłem dwie bramki i asystowałem przy trzeciej. Mimo to nie znalazłem się w kadrze na Mistrzostwa Polski, jechali za to ci, którzy grać w piłkę nie za bardzo umieli, ale byli wyrośnięci. Wtedy się do tego zraziłem i przestały mnie interesować powołania. Uznałem, że jeśli mam być piłkarzem, to muszę skupiać się na grze w klubie i kadra Śląska do niczego mi się nie przyda. Chyba miałem rację, bo ci, którzy wtedy byli zdaniem trenera lepsi, dzisiaj w piłkę nie grają.

Sam byłeś podobno bardzo pewny swoich umiejętności i na boisku nie miałeś kompleksów wobec żadnego rywala?
I przez to też byłem trudny dla kolegów. Obrywało im się za każde złe zagranie. Jako drużyna przeważnie jednak wygrywaliśmy. Mieliśmy w Stadionie świetny rocznik. Graliśmy w ogólnopolskich turniejach, gdzie często byliśmy na podium. Kilku kumpli zostało, do dziś spotykam się z trzema przyjaciółmi z ekipy „Zielonych”. Świetnie ten czas po latach wspominam.

Ciągle nie rozumiem, dlaczego nie chciałeś dać się namówić „Niebieskim”, których byłeś przecież kibicem?
Sam nie wiem. Chodziłem na mecze Ruchu na trybuny, najpierw z wujkiem, a po jego śmierci sam. Oglądałem Rowickiego, Wawrzyczka… Miałem swoje stałe miejsce. Wycinaliśmy z kartek takie konfetti, wyrzucaliśmy je w górę jak „Bizak” czy „Śrutek” strzelali bramki. Parę lat później spotkałem ich w tej samej szatni. Opowiadałem im o tym, mieliśmy z tego ubaw. Ale zanim to się stało, jako junior nie czułem potrzeby gry dla „Niebieskich”. Po pierwsze w Stadionie miałem dobrych kolegów, tworzyliśmy świetną grupę. Po drugie mieliśmy naprawdę solidną ekipę. Z reguły wygrywaliśmy ligę, a jak już trafialiśmy na Ruch, to graliśmy naprawdę dobre mecze. Przegrywaliśmy, ale te spotkania były dla nas najważniejsze w sezonie. Może była we mnie przekora i chęć udowodnienia, że z drużyną Stadionu jestem w stanie osiągnąć więcej, niż z budowaną z najlepszych chłopaków w regionie ekipą Ruchu?

Powiedziałeś, że na pierwszym trenigu zadeklarowałeś, że jesteś napastnikiem i… tak zostało. Zawsze grałeś z przodu?
Zawsze. Strzelałem dużo bramek i nikt mnie nie przestawiał. Graliśmy w ustawieniu 4-4-2, ja kręciłem się za wyższym kolegą, chociaż często sam zdobywałem gole z „główki”. „Napinaliśmy” się na Gwarka Zabrze z Łukaszem Piszczkiem w ataku. Parę razy wspominaliśmy potem z „Piszczem” tamte spotkania. Pamiętam, że już w katogorii juniorów starszych, w której zabrzanie byli Mistrzem Polski, przegraliśmy z nimi 1:2. Zagraliśmy jednak dobre spotkanie. Zgłosił się do mnie jeden z menadżerów. Pojechałem na testy do Zagłębia Lubin, choć już wtedy stawało się jasne, że będę piłkarzem dorosłego Ruchu Chorzów.

Masz jakieś jedno wspomnienie, które od razu kojarzy ci się z czasami Stadionu Śląskiego?
Mam stąd mnóstwo świetnych wspomnień. Do głowy przychodzi mi wyjazd na turniej do Francji. Spotkaliśmy się tam z miejscowymi ekipami, byli też rywale z USA i paru innych krajów. Zaszliśmy wtedy do finału, nie kojarzę, czy go wygraliśmy, czy nie. Z ośmioma golami zostałem królem strzelców całych zawodów i… nic za to nie dostałem! A ja skrupulatnie zbierałem wszystkie trofea. Często zdarzało mi się zostawać królem strzelców albo najlepszym zawodnikiem danego turnieju, więc zawsze przywoziłem jakieś statuetki, czy puchary. Do dziś mam to wszystko na strychu. A z tej Francji nie przywiozłem nic (śmiech).


W jednym z wywiadów czytałem, że miałeś okres, w którym mogłeś wpakować się w różne kłopoty i nie należałeś do „najgrzeczniejszych”. Tymczasem w klubie nie stwarzałeś podobno żadnych kłopotów?
Tak było. Może trochę dlatego, że nigdy nie przelewało nam się w domu. Nie miałem pieniędzy na żadne składki, wyjazdy… I zawsze wyciągano do mnie rękę. Jak nie miałem, nie musiałem płacić. Pomagano mi, opłacano za mnie obozy. Mówiłem, że nie mogę jechać, bo naprawdę nie mam za co, po trzech dniach dowiadywałem się, że wszystko mam opłacone i mogę wsiadać do autokaru. Jasne, że wyróżniałem się na boisku, robiłem na nim różnicę, byłem dla klubu ważny. Ale przede wszystkim trafiłem tu na dobrych ludzi. Nie wypadało mi stwarzać problemów. Poza tym nie widziałem świata prócz piłki. Nie pamiętam, bym dojrzewając miał inny pomysł na zajęcie w dorosłym życiu. Jedna z nauczycielek mówiła mi: „Ucz się, bo granie w piłkę chleba ci nie da”. A ja zawsze swoje. Moi koledzy z klasy potwierdziliby ci, że w zeszytach ćwiczyłem podpis i mówiłem, że tak będzie wyglądał mój autograf. Rozdawałem i śmiałem się: „weź, bo potem już nie dostaniesz”. Zawsze podpisywałem się „Pepe”. Cel miałem jasny, i chociaż na co dzień nie byłem święty, w klubie zawsze dawałem z siebie wszystko.

Niemal do końca wieku juniora grałeś w Stadionie Śląskim. Ale sam wspomniałeś, że byłeś sprawdzany przez Zagłębie Lubin. Nigdy nie chciałeś odchodzić z Chorzowa?
To była już końcówka mojego grania dla „Zielonych”. Skautom Zagłębia wpadłem w oko po wspomnianym meczu z Gwarkiem. W Lubinie byłem tydzień. W tym samym czasie przychodził tam Sławek Pach. W pokoju byłem z Łukaszem Jeleniem, bratem Irka. Codziennie w ramach testów graliśmy przeciwko pierwszej drużynie Zagłębia. Chcieli mnie zostawić, miałem trenować z I-ligowym zespołem, ale grać w rezerwach. Wiedziałem jednak, że mam jeszcze przed sobą sparing w barwach Ruchu Chorzów pod okiem trenera Jerzego Wyrobka. Wypadłem dobrze i wiedziałem, że wyląduję przy Cichej.

Dariusz Fornalak, który był wówczas drugim trenerem „Niebieskich” opowiadał, że dostałeś się do drużyny jako jedyny z kastingu, w którym udział wzięło około setki zawodników.
Z tego co wiem, Ruch i tak był do mnie już wcześniej przekonany. A ja jako kibic byłem na tym klubie wychowany. Miałem przyjemność trenowania i przebywania w szatni z zawodnikami, których wcześniej dopingowałem.

Mimo wszystko to pewnie był trudny krok dla 17-latka, który trafił do dorosłej szatni, z charyzmatycznymi i bardzo wymagającymi liderami w środku?
To był moment, w którym jako lider swojej drużyny trafiłem do miejsca, w którym piłkarsko byłem nikim. Musiałem budować swoją pozycję od zera. Starałem się pokazać na każdym treningu. Może dlatego jako jeden z niewielu młodych po pewnym czasie mogłem się w tej szatni odezwać, wtrącić się do dyskusji. Starsi wiedzieli, że pomagam na boisku i mogę mieć swoje zdanie. Z drugiej strony nie mieli ze mną problemu. Znałem swoje miejsce w hierarchii, nie miałem nic przeciwko pompowaniu piłek, czy noszeniu sprzętu. Przy Mariuszu Śrutwie czy Piotrku Mosórze człowiek nabierał charakteru.

Miałeś problem z przestawieniem się na grę przed dużą publicznością? Prosto ze żwiru na Stadionie Śląskim przeniosłeś się do gry o ligowe punkty dla drużyny z wielką legendą i rzeszą fanów.

Mnie to kręciło. Nawet w Stadionie lubiłem, kiedy przy linii było dużo rodziców. Chciałem wszystkim coś udowodnić, zwłaszcza tym, którzy lubili sobie na mnie ponarzekać. Poza tym miałem wielu znajomych w Chorzowie, wiedziałem, że oglądają mnie z trybun przy Cichej. Na mecz zapraszałem czasem i 20 osób – znajomych z klasy, z podwórka, przyszłych teściów.

Ruch, później Wisła Kraków, Śląsk Wrocław, VfL Bochum – zawsze trafiałeś do klubów z dużymi tradycjami i sporą presją. Masz na koncie tytuły Mistrza Polski, grę w reprezentacji. Co dał ci Stadion Śląski, co najmocniej przyczyniło się do późniejszych sukcesów?

Stadion dał mi pewność siebie. I jako klub i jako drużyna. Nigdy nie byłem kapitanem, ale wiem, że zawsze liczono się z moim zdaniem. A żeby osiągnąć sukces w piłce trzeba mieć zawziętość i charakter. Powtarzam to teraz mojemu synowi. Musisz wiedzieć czego chcesz i dawać z siebie sto procent, by to osiągnąć. Możesz oszukać wszystkich wkoło, ale siebie nie oszukasz.

Któremu pokoleniu łatwiej coś osiągnąć w piłce. Twojemu, czy twojego syna?

Dzisiaj jest pod pewnymi względami trudniej bo… dzieciom niczego nie brakuje. W moich czasach po prostu nic nie mieliśmy, chcieliśmy zmienić swoje życie. Przecież ja nie miałem nawet butów do grania. Grałem w dziurawych „cornerach”, które zszywałem sobie igłą i nitką, albo w jakichś pożyczonych. Tego impulsu, chęci do zmiany w życiu dzieciom może brakować. Poza tym uczyłem się gry na boisku szkolnym. Teraz jedynym właściwie miejscem, w którym można to robić jest zorganizowana akademia. Różnic między naszymi pokoleniami jest mnóstwo. Dzieci niby wszystko mają podane na tacy, ale mniej w tym wszystkim pasji. Narzędzi jest pełno, choćby w internecie. Można samemu ćwiczyć sztuczki, technikę, podpatrywać najlepszych. Co my mieliśmy? Pamiętam Mistrzostwa Świata 1998, oglądałem w akcji Brazylijczyka Ronaldo i biegłem na podwórko starać się go naśladować. Nikt mi nie kazał, nikt nie zmuszał.

Skoro już jesteśmy przy twoim synu – dlaczego zdecydowałeś się posłać Kacpra właśnie do Stadionu Śląskiego?
Przez to, że ja tu grałem i nigdy nie chciałem posłać go gdzie indziej. Miałem kontakt z prezesem Andrzejem Miłkowskim, po moim powrocie z Niemiec mówił, że rocznik 2007 prowadzi świetny, zdolny trener. Mowa o Bartku Stachowiaku. Teraz mogę przyznać, że on faktycznie może dużo w tym zawodzie osiągnąć. Jestem pewny, że nieraz obroni się swoją pracą.

Sam nie jesteś rodzicem, który żyje meczem syna, podpowiada mu w trakcie gry. Raczej po cichu, gdzieś za linią końcową…

Jeśli mam nagranie, to analizujemy sobie spokojnie jego mecze w domu. Podpowiadam wtedy, w którym momencie mógł się zachować lepiej, a w którym zrobił dobrze. Ale nigdy nie mówię mu co ma robić. Nigdy nie mówię, że musi być piłkarzem. Zawsze ma wybór, niech robi to, co da mu w życiu szczęście. Dziś kocha futbol, ale to, czy uda mu się osiągnąć suckes nie zależy ode mnie. Pomagam, ale nie wywieram presji.

Sam pomału wcielasz się w rolę trenera. To twój pomysł na przyszłość?
Lubię oglądać mecze, analizować je. Zaczęło się już w momencie, gdy trafiłem do Wisły Kraków. Robiłem wtedy notatki z treningów trenera Macieja Skorży, później robiłem to u każdego kolejnego szkoleniowca. Mam swoje doświadczenie z boiska, to może być moim atutem na ławce trenerskiej. Czuję grę, rozumiem co dzieje się na boisku, wiem jak tłumaczyć zawodnikowi pewne rzeczy i skąd biorą się jego błędy. Fajnie jest móc pokazać pewne sprawy na murawie, bo to buduje moją wiarygodność.

Rozmawiał: Łukasz Michalski

Treningi zgodnie z zasadami bezpieczeństwa

Już za kilka dni wracamy do treningów. Najważniejsze, aby powrót był zgodny z wszystkimi wytycznymi Władz państwowych odnośnie bezpieczeństwa .Zdrowie naszych zawodników jest dla nas na pierwszym miejscu.

Poniżej przedstawiamy czynności, które musimy wykonać, aby jak najlepiej przygotować się do wznowienia zajęć od poniedziałku.

  1. Przedstawiamy Państwu – Regulamin (kliknij, aby pobrać) – bez zapoznania się z jego treścią nie ma możliwości udziału w zajęciach.

  2. Aby przystąpić do zajęć, rodzice/opiekunowie prawni zobowiązani są do podpisania Oświadczenia zawodnika (kliknij, aby pobrać) wyrażając zgodę na udział w zajęciach. Podpisane oświadczenia powinny zostać dostarczone i oddane trenerowi podczas pierwszego treningu.
  3. Dodatkowo, aby ułatwić oraz upłynnić procedurę treningową stworzyliśmy dla państwa Zasady bezpiecznego poruszania się na obiektach sportowych (kliknij, aby pobrać) przy ul .Harcerskiej 2.
  4. Treningi na obiektach sportowych przy ul .Katowickiej 10 odbywają się zgodnie z Regulaminem (kliknij, aby pobrać) zarządcy obiektu
  5. Uwzględniając harmonogram treningów, trenerzy poszczególnych roczników stworzą grupy, składające się z 6 zawodników i poinformują o godzinach zajęć.

WRACAMY NA BOISKA!

Od poniedziałku 11 maja br., zawodnicy i trenerzy KS Stadion Śląski wznawiają zajęcia treningowe

Podczas kolejnych dni pracując nad powrotem do zajęć, dołożymy wszelkich starań, aby zapewnić zawodnikom oraz trenerom możliwie najwyższy komfort bezpieczeństwa pracy podczas zajęć, zasad bezpieczeństwa zgodnych z wytycznymi Władz państwowych.

Regulamin powrotu opracowany na ten nadzwyczajny czas zostanie państwu przedstawiony w najbliższych dniach.

Więcej informacji wkrótce.

Dariusz Fornalak: „Piłka to nie tylko wzloty. Dużo więcej jest upadków”

Mistrz Polski, zdobywca Pucharu Polski, Mistrz Polski juniorów, dwukrotny reprezentant „Biało-Czerwonych”. Na najwyższym szczeblu ligowym w kraju rozegrał 316 spotkań, jako obrońca zdobywając przy tym 15 goli. Po zakończeniu piłkarskiej kariery był trenerem m.in. Ruchu Chorzów, Polonii Bytom, GKS-u Katowice i Zagłębia Lubin. – Jako młodzież graliśmy wszędzie. Na żwirze, na piachu, na asfalcie. Wszędzie, gdzie dało się kopać piłkę, tam ją kopaliśmy. Kiedy była zima, wylewaliśmy wodę i graliśmy w hokeja. Nie wyobrażam sobie nawet, że coś mogłoby nam w tym przeszkadzać – wspomina Dariusz Fornalak, który gry w piłkę uczył się w Stadionie Śląskim Chorzów.

Jak trafił pan do Stadionu Śląskiego?
Mój ojciec znał trenera Pawła Krężela. Dzięki temu w wieku 10 lat trafiłem na pierwszy trening, to był chyba 1975 rok.

To nie był późny wiek do rozpoczynania piłkarskich treningów?
Zaczynałem wcześniej, na podwórku. To przecież były tak naprawdę codzienne treningi. Takie podwórkowe boiska dobrze nas wychowywały. Stadion Śląski był pierwszym krokiem w kierunku tego, by to granie uporządkować.

Do drużyny trzeba się dostać, czy wystarczyło się zapisać?
Bez weryfikacji nie było szans. Mieszkałem w Katowicach, w dzielnicy Załęże. Logistycznie najbliżej było mi do GKS-u Katowice. Pierwsze kroki skierowałem więc na Bukową, ale tam po dosłownie 15-minutowej rozmowie powiedziano mi, że jestem zbyt młody. Ojciec zaprowadził mnie wtedy do Stadionu Śląskiego, gdzie po pierwszych treningach pozwolono mi zostać. Zostałem na 8 lat.

Tata musiał pana namawiać do rozpoczęcia treningów w klubie, czy to był pana pomysł?
Moja rodzina zawsze była związana ze sportem. Ojciec był tenisistą stołowym. Później z sukcesami był trenerem tej dyscypliny, zdobywał tytuły mistrza Polski. Wszystko mogło więc wskazywać na to, że też obiorę ten kierunek. Grałem zresztą w tenisa stołowego, na różnych wyjazdach wczasowych w deblu byliśmy nie do pokonania. Ale dla mnie piłka zawsze była ważniejsza. Zanim trafiłem do Stadionu każdy mój dzień był podobny. Szkoła, zrzucenie tornistra w domu i biegiem na boisko. Chciałem trenować w klubie, a ojciec po prostu mi w tym pomógł i skierował w miejsce, w którym nie powiedziano mi „nie”.

Jakie ma pan pierwsze wspomnienia ze Stadionu?
Trudno mi sobie przypomnieć jak reagowałem na pierwsze treningi, ale do dziś pamiętam pierwszy zagraniczny wyjazd, a ten miał miejsce dość szybko. Stadion Śląski współpracował wówczas z czechosłowackim klubem Vagonka Studenka. Graliśmy tam turniej, który zapadł mi w pamięci. To były zawody międzynarodowe, a my wygraliśmy je w cuglach. Dały mi impuls do tego, by jeszcze mocniej się przyłożyć. Pokazały, że Stadion nie tylko da mi grać w piłkę, ale jeszcze pozwoli zobaczyć trochę świata. Na te wyjazdy do Czechosłowacji to się zresztą później wyczekiwało, bo tam można było zdobyć zdecydowanie lepsze buty do grania w piłkę niż u nas. Sam początek treningów w klubie kojarzy mi się ze żwirowym boiskiem, na miejscu którego dziś jest obiekt ze sztuczną trawą. Boiska trawiastego, które dziś jest obok, nie było nawet w planach. Żeby grać na trawie trenowaliśmy w ośrodku harcerskim, nieopodal Stadionu. Choć „trawa” to też w tym przypadku dużo powiedziane. Szału nie było, ale było zielono, były bramki, coś tam trenowaliśmy. Woleliśmy to, niż żwir, bo na tym żwirze – zwłaszcza latem – był trochę „hardcore”. Bieganie po tym betonie wymagało samozaparcia. Największym przeżyciem była oczywiście możliwość wejścia na płytę Stadionu Śląskiego.

Często się taka pojawiała?
Czasami się zdarzało. Utkwił mi zwłaszcza mecz Polska – Holandia w 1979 roku, podczas którego podawałem piłki. Wcale nie było proste dostać taką możliwość! Z całej szkółki tylko określona liczba chłopców mogła w tym uczestniczyć. Nie wiem na jakiej zasadzie odbywało się losowanie tych szczęśliwców. Długo trzymałem nawet autografy z tego meczu. To była Holandia z największymi gwiazdami światowej piłki. Neeskens, Rensenbrink, Stevens. I my z taką reprezentacją wygrywaliśmy! To były wspaniałe przeżycia. Ten stadion miał klimat, który przyciągał, a ja uważałem że to miejsce, w którym mogę spełnić swoje marzenia. Do tego trafiłem tu na wspaniałych ludzi.

Mowa o trenerach?
Pierwszym trenerem był wspomniany przeze mnie Paweł Krężel. Dzięki niemu znalazłem się w Stadionie. Człowiekiem, który mnie ukształtował był z kolei Zbigniew Szaleniec. Prowadził mnie praktycznie przez cały okres mojej gry w Stadionie. To był trener, a przy tym wychowawca. Człowiek, któremu zawdzięczam fakt, że grałem później w piłkę. Dziś jest burmistrzem Czeladzi, wcześniej był senatorem RP. Kiedy ja trafiłem pod jego skrzydła był tak naprawdę młodym chłopakiem. Wtedy bardzo ważna była dyscyplina. Nie chcę opowiadać banałów, mówić rzeczy w stylu: „za moich czasów to się grało, nie to co teraz”. Ale wówczas bardzo mocny akcent kładło się na ogólny rozwój młodego człowieka. Umiejętności piłkarskie były najważniejsze, ale kształtowano w nas również charakter, punktualność, dyscyplinę i wiele aspektów, które później przydają się w życiu. Trener Szaleniec bardzo pomógł mi również w łączeniu treningów z nauką. A miałem trudne momenty, w których ważyły się moje losy: w tą, albo w tamtą. Trener zawsze stawiał mnie do pionu i do dziś dziękuję mu za to, że tak było.

To nie był czas, w którym szkoła współpracowała z klubem, a zawodników woziło się z klasy na trening?
No gdzie!? Mieszkałem w Katowicach, chodziłem do technikum elektronicznego w Dąbrówce Małej. Z domu jechałem tam dwoma autobusami, albo tramwajem i dwoma autobusami. Ze szkoły trzeba było się dostać na Stadion, a to znowu autobus i przesiadka w tramwaj. Wysiadałem na przystanku obok parku. Zimą treningi odbywały się na salce gimnastycznej wewnątrz budynku Stadionu, nad kawiarnią. Wieczorem wracałem przez park i osiedle Tysiąclecia do domu, nie było sensu jechać autobusami, bo w linii prostej nie było przecież daleko. Dzień wyglądał więc tak, że wcześnie rano wychodziłem do szkoły, a w domu byłem dopiero późnym wieczorem. Nikt nikogo nie dowoził.

Łatwo było zapracować na usunięcie z drużyny?
Jeśli ktoś pokpił sprawę, odpuszczał treningi, to nie było zmiłuj. Trzeba chcieć, tak było, jest i będzie. Jeśli ktoś chce, to czasem można mu wybaczyć jedno, czy drugie potknięcie. Ale jeśli komuś się ewidentnie nie chce… W moim przypadku pojawiały się chwile zawahania, bo nie było mi łatwo godzić szkoły z trenowaniem. Ale rozmowy i pomoc w postaci ułożenia godzin treningowych sprawiły, że wszystko poszło w dobrą stronę.

Był pan „poukładanym” podopiecznym dla trenera, czy zdarzało się czasem „przegiąć” i pokazać rogi?
Trudno mi dziś powiedzieć. Na pewno bezkompromisowy byłem na boisku. Oj, nie byłem przyjemny

.

Pomagały w tym warunki fizyczne?
Nie, ja nigdy nie miałem warunków fizycznych rzucających na kolana. Ale wiedziałem czego chcę, byłem w czasie gry bardzo zdecydowany. Zawsze krótko, zwięźle i na temat. Dobrze, że gdy grałem w piłkę nie było jeszcze tylu kamer telewizyjnych, zbliżeń i pokazywania tego wszystkiego od kulis. Wykorzystywaliśmy to dla dobra zespołu.

Zawsze był pan obrońcą?
W Stadionie Śląskim byłem „playmakerem”, czyli klasycznym, środkowym pomocnikiem. Nawet w juniorach Ruchu Chorzów grałem na tej pozycji. Dopiero później trener Władysław Żmuda przekwalifikował mnie na bocznego obrońcę. Dziś młody chłopak potrafi dyskutować ze szkoleniowcem, mówić: „ja nie jestem pomocnik, ja jestem od strzelania”. Wtedy sprawa była prosta: grasz tam, gdzie ustawia cię trener, a jak się nie podoba to na twoje miejsce jest dwudziestu chętnych.

Nie tak dawno juniorzy młodsi Stadionu wybrali się na obóz na Cypr. Podejrzewam, że o takim wypadzie kiedyś mogliście tylko pomarzyć?
Obóz? Za jedną z bramek boiska trawiastego, które jest na Stadionie do dziś, był mur. Obok był komisariat milicji. Wchodziło się schodami do góry i tam było pole namiotowe. Dało się na nie dostać również od strony korony stadionu. No i tam trampkarze Stadionu Śląskiego mieli obóz. Nie jakiś dochodzeniowy! Mieszkało się pod namiotami, mieliśmy normalne treningi.

Stadion Śląski Chorzów był klubem, który w układzie sił piłki młodzieżowej na Śląsku liczył się w grze o czołowe lokaty?
Na pewno były w szkółce takie drużyny. Przykładem był mój rocznik 1965. Mam przed sobą wywiad z 1982 roku. Trener Szaleniec wymienia w nim poszczególne zespoły Stadionu. Przytoczę w całości:

Młodzież, której liczba waha się w granicach 150-160 chłopaków, podzielona jest na 8 grup według kategorii wiekowych. Najstarsza trenera I klasy Pawła Krężela plasuje się w czołówce Ligi Juniorów A. Zespół B magistra Ksawerego Bibrzyckiego, trenera II klasy, jak na razie wlecze się w ogonie tabeli. W Lidze Juniorów C jesteśmy w pierwszej trójce. Zdecydowanie przewodzimy stawce w grupie I Trampkarzy (rocznik 1965 – drużyna D. Fornalaka, przyp. Red.). Te dwie ostatnie drużyny, to moje poletko. Zespół trampkarzy – rocznik 1966 – też ma pierwsze miejsce. 13-latkowie Jerzego Kuczery oscylują w środkowych rejonach tabeli”.

Pan ze Stadionu trafił do chorzowskiego Ruchu. Dlaczego akurat tam?
Przychodzi w końcu moment, w którym trzeba decydować o tym co dalej. Wielu moich kolegów miało mniej szczęścia i z piłką skończyli. Nie ma reguły. Z jednej strony jeśli ktoś trenuje w szkółce klubu, który ma drużynę ligową, teoretycznie może łatwiej wspinać się po kolejnych szczeblach i wpaść w oko trenerowi prowadzącemu seniorów. Z drugiej strony grając w szkółce bez powiązań z zawodowym klubem dostaje się możliwość większego wyboru. U mnie wszystko nastąpiło naturalnie. Trener Jan Rudnow był koordynatorem w Stadionie. Kiedy wracał do „Niebieskich” złożył mi propozycję nie do odrzucenia. Wiedziałem, że za pół roku moja przygoda w Stadionie i tak dobiegłaby końca, więc trzeba było podjąć decyzję, a drugiej oferty mogło nie być. Miałem szczęście, że z dobrego zespołu trafiłem do jeszcze lepszego. Budowanego od kilku lat, złożonego z zawodników którzy chodzili do jednej, szkolnej klasy. Nie było łatwo, ale się obroniłem.

Miał pan poczucie, że umiejętności wystarczają do rywalizacji o miejsce we wspomnianej grupie?
Na początku były obawy, bo trafiałem w nowe środowisko. Wydawało mi się, że to hermetyczna grupa. W Ruchu w ponad 90 procentach drużyna składała się z zawodników z jednej szkoły, czyli przebywających z sobą niemal cały czas. W środek wchodził chłopak, który musiał się obronić. Obroniłem się. Tak to w piłce jest. Jeśli ktoś przychodzi z zewnątrz, ale ma coś do zaoferowania, zostaje zaakceptowany. Kiedy okazuje się, że jednak nie może pomóc… jest gorzej. Widocznie uznano, że ja mogę pomóc w tym, do czego później dążyliśmy wspólnie. A chcieliśmy być najlepsi w Polsce.

Kilka ostatnich miesięcy w kategorii juniora spuentował pan tytułem Mistrza Polski. To ogromny sukces.
Trafiłem do „Niebieskich” po zakończeniu pierwszej rundy sezonu 1983/84. Żeby zdobyć Mistrzostwo Polski, „trochę” trzeba było się jeszcze napracować. Najpierw wygrać swoją ligę, później wygrać z mistrzem drugiej – Polonią Bytom. Następnie graliśmy ćwierćfinały, półfinały i w końcu finał. Z mistrzowskiej drużyny do pierwszego zespołu ekstraklasowego Ruchu trafiło nas trzech. Najwcześniej, jeszcze za kadencji trenera Oresta Lenczyka, debiutował w nim Grzegorz Kornas. Później dołączyłem do niego z Grzegorzem Wagnerem. Z mojego rocznika był jeszcze Mirek Jaworski, który mógł z nami występować w drużynie juniorów, ale był już wówczas członkiem dorosłego zespołu. Pamiętam, że trener Karcz zastanawiał się wówczas, czy sięgać po wsparcie „ligowca” w ścisłych finałach. Zapadła decyzja, ze i bez tego damy sobie radę.

W dorosłej karierze sięgał pan po tytuł Mistrza Polski, zdobywał Puchar Polski, zagrał przeszło 300 spotkań na najwyższym szczeblu rozgrywek. Jest coś, co ewidentnie wypracował pan, albo nauczył się w Stadionie Śląskim, a co później pomagało na boisku?
Pewnie wszystko, co później charakteryzowało mnie jako dorosłego zawodnika wyniosłem z lat spędzonych w Stadionie. Tam kształtował się mój charakter. Boiskowa bezkompromisowość, dążenie do celu, nie załamywanie się po niepowodzeniach. Być może te momenty zawahania, o których wspomniałem wcześniej, jakie następowały w wieku kilkunastu lat i sposoby rozwiązywania tych problemów w oparciu o pomoc szkoleniowca pozwalały sobie radzić w dorosłości. Bo piłka to nie tylko wzloty, dużo więcej jest upadków.

Z perspektywy czasu zamieniłby się pan na coś z dzisiejszą młodzieżą?
Te mecze, które rozegrałem w ówczesnej I lidze, chętnie rozegrałbym w dzisiejszych czasach. Z różnych względów (śmiech). Nie da się jednak tego odnieść jeden do jednego. Jako młodzież graliśmy wszędzie. Na żwirze, na piachu, na asfalcie. Wszędzie, gdzie dało się kopać piłkę, tam ją kopaliśmy. Kiedy była zima, wylewaliśmy wodę i graliśmy w hokeja. Nie wyobrażam sobie nawet, że coś mogłoby nam w tym przeszkadzać. Dostosowywaliśmy się do terenu, na którym graliśmy. A i później, gdy wydawało się, że jestem na tym najwyższym poziomie – bo przecież w Ekstraklasie – co robiliśmy w przeddzień pierwszego wiosennego meczu? Braliśmy łopaty i odśnieżaliśmy sobie boisko. Zdarzało nam się niejeden raz.

Już jako trener też z sukcesami pracował pan na najwyższych szczeblach, wprowadzając w tajniki dorosłej piłki młodych ligowców. Co ceni sobie pan w nich najbardziej?
U młodych ludzi cenię sobie głównie charakter. Chodzi o zasadę: jak coś robię, to robię to na sto procent i nie szukam sobie tanich usprawiedliwień. Jeśli ktoś podjął decyzję, że chce grać w piłkę, musi robić wszystko, by w tą piłkę grać. Nie można zważać na to, czy pada deszcz, czy sypie śnieg, czy z kimś się w tym czasie umówiłem. Czasem na tym przegrywałem, ale w takich sytuacjach zawsze byłem i jestem „zero-jedynkowy”.

Rozmawiał: Łukasz Michalski

Zdjęcia pochodzą z archiwum prywatnego D. Fornalaka